top of page

Iść razem do Boga - wywiad z Mateuszem Burzakiem (Ruch Światło-Życie)

  • Zdjęcie autora: Emilia Domańska
    Emilia Domańska
  • 24 paź 2020
  • 13 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 28 kwi 2021


ree

MB: Jestem Mateusz, studiowałem historię na KULu. Byłem tam też we wspólnocie akademickiej Ruchu Światło-Życie, w ramach Duszpasterstwa Akademickiego. Trochę się udzielałem w pewnym momencie w Radzie Wydziału Nauk Humanistycznych. Byłem też w samorządzie studenckim.


ED: Czyli historia jest twoim przedmiotem, może pasją?


MB: Tak, tak. Specjalizację robiłem z archiwistyki na przykład.


ED: Już powiedziałeś do jakiej wspólnoty należysz. Możesz przybliżyć jak długo tam jesteś? Wiem, że masz duże doświadczenie.


MB: Zaczynałem na początku października 2013 roku, więc minęło już parę lat [śmiech]. Szmat czasu. Już się wszyscy pozmieniali w tym czasie. Już nikogo, kto był na tym pierwszym spotkaniu nie ma w tej wspólnocie.


ED: Ale nie tylko na KULu należałeś do oazy, prawda?


MB: Dalej należę, tak. Zaczynałem w Ruchu Światło-Życie tak: na pierwsze spotkania przychodziłem, będąc w drugiej klasie gimnazjum, może trzeciej. Chodzić regularnie zacząłem w pierwszej liceum – od jesieni 2010. Także 10 lat w sumie. Potem uczęszczałem na kolejne stopnie formacji: pierwszy, drugi, trzeci. Od 2014 roku jeździłem jako animator. Co roku staram się jeździć na co najmniej jedne rekolekcje wakacyjne, być na jednym turnusie.


ED: Powiedziałeś o byciu animatorem. Możesz tą nazwę trochę przybliżyć? To jest twoja funkcja we wspólnocie?


MB: Można tak to ująć. Animator to taka osoba, która ma doświadczenie i przeszła drogę formacyjną – dzięki temu może prowadzić osoby młodsze od siebie. Jest pół kroku do przodu. Jednocześnie animator nie jest jakimś znawcą, nie wywyższa się, tylko jest osobą, która ma nieco większe doświadczenie niż pozostali. Stara się prowadzić swoich uczestników do Boga.


Osoba animatora wzięła się z harcerstwa. Ksiądz Franciszek Blachnicki, założyciel Ruchu Światło-Życie, był harcerzem i bardzo mu się podobało, że drużyna harcerzy ma nad sobą drużynowego, chyba tak to się nazywa [śmiech]. On właśnie jest dla grupy starszym kolegą, bratem, niekoniecznie szefem.


ED: Możesz trochę opowiedzieć o księdzu Blachnickim? Kim on jest dla oazowicza?


MB: Ksiądz Franciszek Blachnicki był w młodości, jak już mówiłem, harcerzem. Wtedy też przeżywał kryzys – przestał wierzyć w Boga. W czasie wojny najpierw walczył jako żołnierz, w tak zwanej kampanii wrześniowej, potem był konspiratorem. W pewnym momencie jego działalność konspiratorska została wykryta i trafił do obozu w Auschwitz, a potem do więzienia w Katowicach. Tam czekał na wyrok śmierci i tam też przeżył głębokie nawrócenie. Często wracał do niego po latach w swoich kazaniach i opowieściach. Zawsze wspominał ten dzień jako taki najważniejszy dzień swojego życia.


Kiedy wtedy w więzieniu się nawrócił, okazało się, że jego kara śmierci została anulowana. To się wtedy praktycznie nie zdarzało, żeby harcerzowi anulowano karę śmierci. Jak ksiądz Blachnicki wierzył, stało się to dzięki Bożemu działaniu. Po wojnie poszedł do seminarium, został księdzem i z czasem zaczął na kolejnych parafiach opiekować się ministrantami – to była jedyna grupa, którą można było mimo działalności władz komunistycznych się zajmować.


Organizował dla tych ministrantów rekolekcje wakacyjne. Różniły się one od rekolekcji, które były wtedy popularne, polegających na przebywaniu przez kilka dni w milczeniu. Uważał, z resztą słusznie, że taki rodzaj rekolekcji nie przystaje do dziecięcej wrażliwości i dziecięcej ruchliwości. Na jego rekolekcjach był czas na wycieczki, na przebywanie na łonie natury, co też było inspiracją z harcerstwa, oczywiście. Był też czas na mówienie o Bogu. Często ci ministranci, już w starszym wieku, mówili, że to co im zapadło w pamięć, to nie tyle treści przekazywane na kazaniach na przykład, tylko specjalny styl życia, który im wszczepił ksiądz Blachnicki.


Potem zaczęli jeździć starsi ministranci, w wieku szkoły średniej, dziewczęta w wieku szkoły średniej. Potem oni dorastali i chcieli coś więcej, więc ksiądz Blachnicki zaproponował rekolekcje dla małżeństw, dla rodzin, rekolekcje dla kapłanów, dla kleryków. Tak to się wszystko rozrosło w to, co nazywamy obecnie Ruchem Światło-Życie.


ED: Bardzo się rozrosło. Czy oaza jest wspólnotą ogólnokrajową? Jak wygląda jej struktura?


MB: Ksiądz Blachnicki był przeciwnikiem sztywnych struktur dla samych struktur, ale mimo wszystko pewien podział formalny jest potrzebny, choć może w nie za dużym stopniu [śmiech]. Jesteśmy tak zorganizowani, że Ruch Światło-Życie funkcjonuje na terenie Polski w ramach diecezji. Tak jak Kościół powszechny został podzielony na diecezje, tak samo istnieją oddziały diecezjalne oazy. W ramach diecezji są mniejsze jednostki zwane rejonami, które często pokrywają się z granicami tak zwanych dekanatów – jednostek podziału administracji kościelnej. I oczywiście w parafiach funkcjonują poszczególne wspólnoty lokalne. Diecezje z kolei łączą się w filie. Mamy w Polsce kilka filii, które skupiają w sobie po kilka diecezji, a potem jest już właśnie Centrum. Warto może wspomnieć, że poza Polską też funkcjonuje oaza – w wielu państwach, choćby u naszych sąsiadów w Niemczech, w Czechach, na Słowacji, na Ukrainie, ale też w bardziej egzotycznych kierunkach świata, jak na przykład Filipiny, albo Chiny.


ED: To faktycznie bardzo duży zasięg. Chciałam teraz zapytać cię o bardziej osobiste doświadczenia ze wspólnotą. Czy pamiętasz jak to się w ogóle zaczęło? Pierwsze spotkanie, pierwszy kontakt z oazą?


MB: Oczywiście. Od dzieciństwa słyszałem, że jest coś takiego jak wspólnota czy oaza. Wiedziałem to z relacji moich rodziców, bo mój tata też przeżył swoją formację. Był na pierwszym i na drugim stopniu, potem też posługiwał jako animator. Moja mama była raz na rekolekcjach wakacyjnych pierwszego stopnia, poza tym uczestniczyła też w spotkaniach wspólnoty w ciągu roku. I dlatego rodzice często mnie namawiali, żebym chodził na oazę.


U mnie w parafii ta wspólnota działała nie wiem nawet od kiedy. Moja parafia to Rejowiec Fabryczny, we wschodniej Polsce, w powiecie chełmskim, czyli w gruncie rzeczy niedaleko od Lublina. Ówczesny ksiądz wikary mojej parafii, a jednocześnie katecheta, często zapraszał na lekcjach religii w gimnazjum na spotkania oazowe. Faktycznie było parę osób, chyba głównie dziewczyny, co chodziły na te spotkania, ale ja zawsze sobie myślałem tak: „Jestem ministrantem, a jeszcze będę na jakąś oazę chodził, no tak trochę jedno z drugim może być ciężko pogodzić”.


Ale rodzice zaczęli mnie namawiać, więc tak się pojawiałem na spotkaniach oazy pod koniec gimnazjum. Ale myślę, że największą moją motywacją do regularnego przychodzenia była zmiana szkoły z gimnazjum na liceum. Tam brakowało mi osób, z którymi widywałem się w gimnazjum. W oazie dostrzegłem miejsce, w którym można się po prostu spotkać ze znajomymi z poprzedniej szkoły.


Chodziłem na spotkania regularnie, co tydzień widzieliśmy się w piątki wieczorem o dziewiętnastej, w sali przy kościele. To były spotkania, jak potem zauważyłem, niekoniecznie z programu formacyjnego. Co było ciekawe, ksiądz wikary Grzegorz, opiekun tej wspólnoty, tak proponował, żeby na każdym spotkaniu było odmawianie nieszporów z Liturgii Godzin. I my te nieszpory odmawialiśmy na początku każdego spotkania, a potem zazwyczaj rozmawialiśmy na taki temat, który nas interesował, dotykaliśmy jakichś religijnych czy światopoglądowych tematów. Nawet była taka możliwość, że można było samemu jakiś temat zaproponować, przynieść jakiś inspirujący artykuł z Internetu. Ja faktycznie czasem korzystałem z tej okazji.


Z czasem nasz ksiądz Grzegorz postanowił nas wysłać, żebyśmy pojechali na rekolekcje wakacyjne – na oazę pierwszego stopnia. Miałem wtedy duży dylemat, bo w tym samym czasie moja ciocia, która mieszka w Niemczech, też zaprosiła mnie do siebie, żebym pojechał do niej na wakacje. Nawet mi sfinansowała paszport. To był trudny dylemat, czy do tych Niemiec, czy na oazę. I w końcu zdecydowałem się na oazę i nigdy nie żałowałem tej decyzji. Co prawda w Niemczech jeszcze nie byłem, a paszport mi się kończy za rok [śmiech] i nie sądzę żebym wykorzystał jego dobrodziejstwo, bo już mija jego data ważności.


Pojechałem na ten pierwszy stopień i nie żałuję. Bardzo dobrze przeżyłem te rekolekcje. To była taka bardzo duża oaza, bo było nas koło 80 osób. Było kilkunastu animatorów i dwóch księży moderatorów, bo tak to się właśnie nazywa księży, którzy prowadzą takie rekolekcje. Był to czas ewangelizacji, jak przewiduje program pierwszego stopnia. Poznawaliśmy czym jest miłość Boża, czym jest grzech, czym jest z kolei zbawienie nas przez Jezusa Chrystusa. Czwartego dnia jest taki punkt kulminacyjny, bo wtedy przyjmujemy Jezusa jako naszego Pana i Zbawiciela. Może to brzmi górnolotnie, ale to po prostu jest akt oddania Panu Jezusowi naszego życia, pozwolenie Bogu, żeby wkroczył w nie i je przemieniał. Potem następuje kolejne dziesięć dni, bo takie rekolekcje trwają aż piętnaście dni. Co niektórzy się za głowę łapią, jak to tyle można przeżyć. A tak naprawdę jest tak, że tego piętnastego dnia jest szkoda, że to już się kończy i jest smutno, że już nie będziemy się widzieć. W końcu mieszkaliśmy ze sobą przez piętnaście dni, wspólnie uczestniczyliśmy we mszy świętej, czy jedliśmy wspólnie posiłki.


ED: Właśnie. Co tak jest dla ciebie najważniejsze na takich rekolekcjach? Bo wiemy, że dużo takich rekolekcji przeżyłeś. Co cię zawsze do nich przyciąga?


MB: Hmmm, to nie jest takie łatwe pytanie [śmiech]. Trudna rzecz. Ciężko to do końca określić. O pierwszym stopniu mówiłem. Drugi stopień to była taka motywacja, że znowu się zobaczę z tymi samymi osobami, bo nie było okazji przez rok się zobaczyć. Poza tym jeszcze nadzieja, że dalej będziemy się formować, znowu coś przeżyjemy, coś nowego odkryjemy. Później na trzecim stopniu było podobnie. Potem rozpocząłem studia i zacząłem przechodzić z pozycji kogoś kto czerpie na kogoś kto daje. Nasi animatorzy na rekolekcjach często wspominali, że coś otrzymali od swoich animatorów, i że wypada dać to dalej. To też na pewno była dla mnie motywacja. Ale ja pamiętam, że na początku się dosyć bałem bycia animatorem, bardzo mnie to przerastało.


Mimo to zdecydowałem się uczestniczyć w tak zwanej Szkoła Animatora. To są zjazdowe rekolekcjo-warsztaty, gdzie zdobywa się wiedzę i kompetencje potrzebne do bycia animatorem. Ale mimo skończenia dwóch lat tej sesji, ja się dalej czułem w tym niepewnie. Na Szkołę Animatora też chodziłem na początku z taką motywacją, że to jest okazja do bycia z ludźmi. Brakowało mi tego, bo po drugim stopniu rozpadła mi się wspólnota w parafii. Szkoła Animatora dawała mi wiele pod tym kątem. Ale kiedy się skończyła, to byłem nadal pełen obaw, co to będzie dalej.


Na pierwsze rekolekcje jako animator zostałem wysłany w 2014 roku. Było ciężko, ale na szczęście byli tam też inni, starsi i doświadczeni animatorzy, którzy wdrażali powoli we wszystko młodszych. Płynnie to przeszło – z czasem zacząłem spełniać się jako animator. Szczególnie spodobało mi się to, że mogę innych prowadzić do Chrystusa, mogę poznawać coraz to nowe, młodsze osoby i wprowadzać je w tajniki Ruchu.


ED: A jakie są dokładne zadania animatora na takich rekolekcjach?


MB: To zależy od ich specyfiki. Co innego jest na rekolekcjach, gdzie zajmujemy się dziećmi z młodszych klas, a inaczej, gdy mamy do czynienia z gimnazjalistami [1]. Dzieci i młodzież gimnazjalna uczęszcza na niższe stopnie, które nie są jeszcze formacją podstawową [2]. Są to Oazy Dzieci Bożych (dzieci w szkole podstawowej) i Oazy Nowej Drogi (gimnazjaliści). Inną rzeczą są też oazy studenckie i oazy dla studentów i dorosłych, które zazwyczaj są organizowane w Krościenku nad Dunajcem. Na Dzieciach Bożych to ja nigdy nie byłem, byłem tylko w ferie na takich rekolekcjach z dziećmi. Tam jest chyba najcięższe zadanie, bo trzeba wszystko z tymi dziećmi robić, trzeba pilnować żeby jadły, żeby się myły. Trzeba być z nimi non stop i cały czas organizować im czas, żeby nie siedziały same [śmiech].


Wiadomo, jak uczestnicy są starsi, to jest inaczej. Ja nie raz byłem animatorem gimnazjalistów. Gimnazjum to już teraz podstawówka w zasadzie. To jest taki wiek, wiadomo, specyficzny, zdarza się, że trzeba zaganiać do spania, czy coś. Oczywiście nie tylko to, bo animator przede wszystkim ma kierować do Boga. Dlatego prowadzi spotkania formacyjne. Każdego dnia zazwyczaj są takie spotkania w grupach, gdzie jest pewien materiał do przerobienia z konspektów.


Wracając do tego, że u tych młodszych często trzeba się zajmować takimi rzeczami codziennymi typu: "idź spać, idź jeść" i tak dalej, to już na tych rekolekcjach dla studentów i dla dorosłych, to zazwyczaj zadanie związane z formacją dominują. Uczestnicy są świadomi i nie ma tak jak na tych młodszych stopniach, że pojechali bo im rodzice kazali, czy coś takiego. A tutaj to już jest raczej tak, że studenci z własnej woli jeżdżą, chociaż czasami zdarza się też inaczej [śmiech]. Poza tym każda grupa – bo uczestnicy są podzieleni na grupy – ma za zadanie wypełnienie dyżurów. Przykładowo jest to pozmywanie naczyń, posprzątanie ubikacji, nakrycie do stołu. Zadaniem animatora jest nie tyle nadzorować wykonywanie dyżurów, ale brać w nich udział, dając uczestnikom dobry przykład.


ED: Rozumiem. A właśnie, w jaki sposób te takie codzienne czynności na rekolekcjach odnoszą się do kontaktu z Panem Bogiem? Jak to się łączy na rekolekcjach?


MB: Jak to się łączy... Są dwa rodzaje rzeczy, które się robi na rekolekcjach. Pierwsza rzecz to jest pogłębianie relacji z Bogiem i z drugim człowiekiem. Druga rzecz, to są czynności niezbędne do życia. To jest spełnianie służby wobec ludzi. Przykładowo z jednej strony mamy codzienną mszę świętą, zazwyczaj w południe. Rano mamy też jutrznię, czyli modlitwę z Liturgii Godzin, a na młodszych stopniach jakąś inną formę modlitwy porannej. Wieczorem bywa, że jest adoracja, czy inna modlitwa. Czasem są głoszone konferencje. Jest szkoła liturgiczna i szkoła śpiewu, gdzie przygotowujemy pieśni na mszę świętą. Ważnym punktem każdego dnia jest też spotkanie w małej grupie. Pochylamy się wtedy nad Słowem Bożym, czego owocem ma być wprowadzenie go w nasze życie.


Z drugiej strony są też takie punkty typowe, jak śniadanie, obiad, kolacja. Ktoś musi je przygotować i nie ma opcji, trzeba to zrobić. Służących nie ma [śmiech]. Z resztą często na przykład przy tym zmywaniu naczyń zawiązują się relacje. Wydawałaby się, że to taka nudna robota, a jednak często ludzie się lepiej poznają dzięki temu. Wspólna praca zbliża ich do siebie. Obieranie ziemniaków na przykład [śmiech]. Nie wiem czy odpowiedziałem na to pytanie.


ED: Tak, tak. Właśnie, a jak to jest ... Co takie rekolekcje zmieniają w życiu człowieka? Czy jest jakaś zmiana po tym przeżyciu dwutygodniowym, albo też takim formacyjnym, w ciągu roku?


MB: Myślę, że zmiany są i mamy na to różne, najróżniejsze świadectwa osób, które przeżyły rekolekcje. Choćby wracając do tych ministrantów z czasów księdza Blachnickiego, którzy wspominali, że nabyli chrześcijański styl życia. O to księdzu Blachnickiemu właśnie chodziło. Nie przeszkadzało mu, że ty już jesteś dorosły i odszedłeś od spotkań we wspólnocie, nie przychodzisz na nie, tylko najważniejsze było to, że nabyłeś chrześcijański styl życia. Że jesteś blisko Boga, starasz się też służyć innym ludziom i to było celem: budowanie dojrzałych chrześcijan.


Często i tak bywa, że wiele osób, z którymi się formowałem, już nie jest w Ruchu Światło-Życie, ale dalej działają w Kościele. Nabyli odpowiedni styl życia. Na przykład umieją się bawić bez alkoholu i wiedzą, że nie jest to niezbędne do szczęścia. Albo w swoim towarzystwie świadczą o Bogu.


Wiele może się zmienić w życiu. Ludzie często przeżywają głębokie nawrócenia podczas rekolekcji. Dobrze by było, żeby trwali w tych nawróceniach, bo niestety zdarza się czasem taki gwałtowny wzrost wiary, a potem niektórzy potrafią odejść od Boga, niestety są takie przypadki. Warto jest potem pielęgnować swoje nawrócenie i nie skupiać się samych emocjach, że było fajnie na oazie, tylko walczyć o codzienną relację z Bogiem. A codzienność... Mówi się, że rekolekcje to jest oaza, a reszta roku to jest pustynia i w codzienności jest gorzej wziąć się za modlitwę, bo jest to dużo trudniejsze. W tym ważna jest konsekwencja.


ED: Rozumiem. Zmienimy teraz trochę temat. Chciałam zapytać o twoje uczestnictwo w oazie na KULu, w Duszpasterstwie Akademickim. No i może będziemy się odwoływać do okresu sprzed pandemii, bo wiadomo, teraz wszystko jest ograniczone. Jak wygląda twoje udzielanie się?


MB: Moja przygoda z całą wspólnotą zaczęła się na początku studiów. Szukałem wtedy grupy, gdzie mógłbym się formować. Myślałem że może znajdę taką wśród moich znajomych, z którymi wcześniej na rekolekcje jeździłem, bo spora część też w Lublinie mieszkała. W ogóle się ucieszyłem, że przyjadę do Lublina, wtedy będę spotykał częściej ludzi, których nie mogłem spotykać z racji, że miałem do nich daleko.


Wreszcie znalazłem na Facebooku, chyba przez jakieś wydarzenie, że jest Oaza Akademicka przy KULu. Nie wiedziałem wtedy pewnie co to do końca jest. Patrzę, jest jakieś pierwsze spotkanie ogólne, to myślę, idę. Jeszcze pamiętam, że wziąłem koleżankę z klasy z liceum na to spotkanie i miałem towarzystwo. Poszliśmy, pamiętam, że bardzo fajne spotkanie było. Pamiętam, że były jakieś zabawy integracyjne, a na końcu tego spotkania było przydzielanie ludzi do grup. Trochę mnie wkręcili, bo nie było takiego nawet pytania, czy ja chcę tu przychodzić, czy nie, ale: „No dobra, jesteś po trzecim stopniu, no to mamy taką propozycję”.


Na początku zostaliśmy zaproszeni przez naszą animatorkę Justynę na takie spotkanie zapoznawcze czy integracyjne. Pamiętam, że było fajnie, oglądaliśmy sobie jakieś rzeczy na YouTube'ie , graliśmy w gry planszowe i towarzyskie. Tak jakoś wyszło, że tam już zostałem.


Te spotkania były dosyć wymagające, musieliśmy dzielić się swoimi emocjami i swoim życiem, co nie było łatwe. Ale one trwały tylko przez pierwszy semestr, a potem była zachęta, żeby zgłosić się do diakonii.


O diakoniach jeszcze nie rozmawialiśmy. Zachęca się ludzi po formacji podstawowej, żeby zaczęli też coś dawać z siebie i działali w tak zwanych diakoniach specjalistycznych. Każda ma swoją funkcję, na przykład Diakonia Ewangelizacji, Diakonia Muzyczna, Diakonia Modlitwy, Diakonia Miłosierdzia. Żeby nie zostawać tylko w obrębie tej wspólnoty oazowej, to diakonia wychodzi na zewnątrz, czyli chce służyć ludziom.


Wracając do mojej historii po tej dygresji [śmiech]. Na drugi semestr była taka propozycja, żeby się dołączyć do którejś z diakonii. Ale jakoś tak się obawiałem, czy nie miałem motywacji, żeby tam iść i przez drugi semestr uczestniczyłem tylko w tych tak zwanych spotkaniach ogólnych dla całej wspólnoty. Spotykaliśmy się sporadycznie, raz w miesiącu, może trochę rzadziej.


W końcu doszło do takiego momentu, że byłem na ogólnopolskim podsumowaniu oaz w Krościenku. Były tam dwie dziewczyny, Kasia i Asia. Któregoś razu one mnie zapytały, czy bym nie chciał przyjść do nich, do Diakonii Ewangelizacji na KULu. Kasia była właśnie odpowiedzialną za tę diakonię. A ja tak niechętnie, niechętnie mówię, że może przyjdę. Ja się już nad tym zastanawiałem, tylko była u mnie zawsze taka niepewność, czy ja się nadaję na przykład do ewangelizacji, czy ja się nadaję do tej Diakonii Modlitwy czy do czego. A tu dostałem konkretne zaproszenie.


Pamiętam jeszcze dobrze dzień, jak przyszedłem na to spotkanie diakonii, taki niepewny. Akurat ten sam ksiądz, co był opiekunem mojej grupy po trójce był też moderatorem tej Diakonii Ewangelizacji. No i ja tak mówię, że Kasia mnie namówiła, coś tam, coś tam. A ksiądz mówi, że to nie chodzi o namówienie, tylko o to, czy ty chcesz tu być. I jakoś tak zostało, że, nie pozbawiony wątpliwości do końca, przychodziłem na te spotkania. Tworzyła się między nami taka silna wspólnota, bo spędzaliśmy ze sobą czas. Co jakiś czas było spotkanie integracyjne, na których na przykład oglądaliśmy jakieś mecze.


Przez te lata, w zasadzie od drugiego roku studiów, byłem w tej diakonii. Skład ludzki bardzo się zmieniał, wiadomo. Ludzie kończyli studia, wyjeżdżali. Ale do tej pory mimo końca studiów jestem w tej diakonii i jeszcze na ten moment zostaję. Nie mam tam jakiejś konkretnej funkcji. Od jakiegoś czasu zajmuję się fanpage’em wspólnoty. Staram się też czuwać nad całością wspólnoty, bo bardzo mi leży na sercu jak poszczególne grupy funkcjonują.


ED: Rozumiem. Chciałabym teraz spróbować zadać ci takie trudniejsze pytanie. Co jest największą wartością wspólnoty? Czemu warto w ogóle do wspólnoty należeć?


MB: Może zacznę wychodząc od nauczania Kościoła. Mówi się, że Kościół jest wspólnotą. Niektórzy mówią, że mają wspólnotę Kościoła i ona im wystarczy. No i bardzo dobrze. Ale jest jeden zarzut do takiego patrzenia, że cały Kościół, że cała parafia to jest moja jedyna wspólnota. Przecież ja zasadniczo nie znam tych ludzi, z którymi co niedziela się widzę w kościele. A tu chodzi o to, żeby mieć ludzi, z którymi mogę budować bliższe relacje – żeby oni znali mnie dobrze, a ja ich. Wspólnota jest przecież po to, żeby nie iść samemu do Boga, żeby mieć w kimś wsparcie. Samemu jest ciężko i jest to trudne, a po co sobie życie utrudniać.


Wspólnota wiele mi daje. Na przykład na spotkaniach wspólnotowych dzielimy się swoim życiem, tym jak nam idzie modlitwa, jak nam idzie codzienność, można się pożalić, powiedzieć o jakichś naszych trudach, też o radościach. Wiem, że z kimś idę do Boga, że nie jestem sam. W razie czego mogę kogoś poprosić o modlitwę, o pomoc w jakichś codziennych problemach. Ma to funkcję z jednej strony praktyczną – pomaga mi to w codziennym funkcjonowaniu, jest się z kim spotkać, kogo zaprosić w gości, z kim obejrzeć mecz, z kim zrobić jakiś wieczór filmowy, utrzymać takie zwykłe relacje międzyludzkie. A z drugiej strony życie modlitwy – jest z kim na mszę pójść na przykład [śmiech]. Można dzielić się swoimi trudnościami w modlitwie. Myślę, że jest to bardzo, bardzo potrzebne i polecam wszystkim, żeby trwać we wspólnocie.


Wywiad został przeprowadzony 24 października 2020 roku.


Oficjalna strona Ruchu Światło-Życie:


Ruch Światło-Życie na Facebooku:


Słowniczek nazw oazowych:


[1] Mateusz mówi o gimnazjalistach, ponieważ przed nową reformą szkolnictwa forma Oazy Nowej Drogi była skierowana bezpośrednio do młodzieży gimnazjalnej – jej program obejmował trzy lata.

[2] Mówiąc o formacji podstawowej, Mateusz ma na myśli trzy stopnie Oazy Nowego Życia, rekolekcji skierowanych do młodzieży uczącej się w liceum. Oaza Nowego Życia występuje też w odmianach dla studentów i dorosłych. Formacja podstawowa obejmuje też cotygodniowe spotkania z animatorem w parafii w ciągu roku.


 
 
 

Komentarze


  • Facebook

©2021 by Głos na pustyni

bottom of page